Pomysł wyjazdu na Islandię narodził się trochę przypadkowo. Na spotkaniu uczestników ubiegłorocznej wyprawy w indyjskie
Himalaje rozmawialiśmy gdzie by tu pojechać i Agnieszka powiedziała, że na andrzejkowym laniu wosku wyszła jej Islandia i może by tam
i tak się zaczęło.
Ostatecznie 4 osoby zdecydowały się na ten wyjazd. Całą imprezę zorganizowaliśmy sami, rezerwując przez Internet wszystko:
samolot (Iceland Express),
samochód (Budget) i noclegi w schroniskach (Ferdafélag Íslands i Utivist).
Nasz pobyt na Islandii podzieliliśmy na dwa etapy. W ciągu pierwszych 10 dni objechaliśmy samochodem kawałek wyspy,
znacznie mniejszy niż zakładaliśmy początkowo. Wjechaliśmy kilkukrotnie w interior na drogi dostępne tylko dla samochodów terenowych.
To były najpiękniejsze części naszej samochodowej wyprawy i tylko samochodem terenowym warto Islandię zwiedzać.
Staraliśmy robić jak najwięcej pieszych wycieczek, takich na pół dnia, aby zobaczyć rzeczy niedostępne dla zwykłego samochodowego turysty.
Zdecydowaliśmy się na noclegi w namiotach na kempingach, bo to i sporo taniej i człowiek nie jest uwiązany jakimiś rezerwacjami,
a bez rezerwacji to trochę ryzyko, bo na Islandię przyjeżdża naprawdę dużo turystów.
Drugi etap to był sześciodniowy treking w górach na północ i zachód od lodowca Myrdalsjokul. Z Landmannalaugar przez Porsmork,
przełęcz Fimmvorduhals do Skogar.
Z Reykjaviku są dogodne, choć drogie dojazdy autobusem w te góry.
Tu, ze względu na konieczność taszczenia wszystkiego na plecach,
zdecydowaliśmy się na rezerwację noclegów w schroniskach górskich. A taszczyć jest co, bo jedzenia żadnego w tych schroniskach nie ma.
Na mapce Islandii obok trasa samochodowa oznaczona jest czerwonym kolorem, kempingi to kółka, a trasa trekingu to niebieska linia.
Zielonym kolorem zaznaczyłem te odcinki naszej trasy, na które można wjechać tylko samochodem terenowym.
Dzień pierwszy: Z Keflaviku do Viku
Przylecieliśmy do Keflaviku około 12 w nocy . Odebraliśmy samochód z wypożyczalni i ruszyliśmy od razu w drogę.
Mżyło i było bardzo ponuro. Początkowo z gwałtownymi hamowaniami, bo samochód ( Opel Antara) był z automatyczną skrzynią biegów.
Pojechaliśmy wzdłuż zachodniego a potem południowego wybrzeża półwyspu Reykjanes.
Cały półwysep to wielkie pola lawy i tufów wulkanicznych,
porozcinane szczelinami, bo miejsce to leżu na zetknięciu płyt kontynentalnych Amerykańskiej i Euroazjatyckiej,
które się powoli od siebie odsuwają. Na południowo zachodnim cyplu jest latarnia morska Reykjanesta i ptasie klify i trochę zieleni.
Piękne miejsce. Za Grindawikiem padliśmy i przespaliśmy się 3 godziny w samochodzie. Dalsza podróż wzdłuż wybrzeża,
malownicze stoki czarnych gór z językami trawy i fioletowym tymiankiem. Kolejny punkt to obszar geotermanly Krisuvik,
bardzo kolorowy i pachnący ( śmierdzący) siarką. Przewodnik pisał o ciekawym kościółku nad morzem w Standakirkja, więc tam skręciliśmy.
Potem była miejscowość nadmorska Eyrarbakki, niegdyś główny port handlowy na wyspie, dziś po składach portowych pozostał tylko plac,
na którym stoi pomnik rybaka. W Selfoss, sporej miejscowości, zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy główną obwodnicą wyspy na wschód.
Przejeżdżaliśmy przez największe na wyspie obszary rolnicze położone pomiędzy wulkanem Hekla a brzegiem oceanu.
Skręciliśmy w stronę Hekli,
jadąc przez przepiękne pastwiska porośnięte miejscami kwitnącym szczawiem i łubinem. Mieliśmy w planach podjechać pod sam wulkan,
a może nawet kawałek na nią się wspiąć, ale pogoda nas zniechęciła. Hekla siedziała w chmurach. Zrobiliśmy więc tylko małą pętelkę,
po drodze zaglądając do Keldur, gdzie jest muzeum z chatami Wikingów (rzecz jasna nie oryginalnymi).
Dalej jadąc obwodnicą zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Seljalandfoss, około 50 m wysokości, którego największą atrakcją jest ścieżka,
którą można przejść za kurtyną wodospadu. Na kemping w Vik przyjechaliśmy około 11 w nocy.
Vik jest miejscowością o największej liczbie dni deszczowych na Islandii. Oczywiście padało, na szczęście tylko kapuśniaczek.
Dzień 2 i 3 Vik - Skaftafell
Od rana nie padało, choć były chmury.
Najpierw powłóczyliśmy się po słynnej czarnej plaży w Vik i oglądaliśmy skały w morzu,
które są jedną z fotograficznych wizytówek Islandii (jak jest odpowiednie światło).
Monika kupiła czapkę w sklepie z pamiątkami,
gdzie sprzedawali wyroby członków Islandzkiego Towarzystwa Robienia na Drutach.
Potem cofnęliśmy się kawałek na zachód do ptasich klifów
w Dyrholeay. Przepiękne miejsce, mnóstwo mew no i gniazdujące w zasięgu aparatu maskonury. Te papugopodbne ptaki są beznadziejnymi lotnikami,
za to świetnymi nurkami. Nie ma się co dziwić, większość życia spędzają na otwartym oceanie, a na ląd przylatują tylko żeby złożyć jaja
i odchować pisklaki. Czarna plaża jeszcze piękniejsza niż w Vik.
Ruszyliśmy dalej na zachód. Obwodnica prowadzi przez sandary,
czyli wielkie piaszczyste równiny uformowane przez rzeki glacjalne (wypływające z lodowców) i pola lawy.
Najstarsze pola lawy porośnięte są kilku centymetrową warstwą porostów. Przed miejscowością o niemożliwej do wymówienia nazwie:
Kirkjubajarklaustur skręciliśmy na północ w kierunku kraterów Laki. Jest to obszar XVIII-wiecznej erupcji u podnóża lodowca Vatnajokul ,
podobno mnóstwo małych stożków wulkanicznych. Pogoda nie napawała optymizmem i rzeczywiście dojechaliśmy tylko do wodospadu Fagrifoss,
wyżej już była tylko chmura.
Był to pierwszy test 4WD naszego Opla, łącznie z przejazdem przez sporą rzeczkę,
która 200 m poniżej brodu spada w głęboki kanion, właśnie jako wodospad Fagrifoss (Piękny Wodospad).
Zbocza gór wokół wodospadu porastają niezwykle grube mchy, tak na oko 15 cm, poprzetykane różnymi kwiatkami.
Wycofaliśmy się z nieudanego zdobywania Laki do obwodnicy i pojechaliśmy w stronę Parku Narodowego Skaftafell.
Po drodze było trochę widoków na lodowiec Vatnajokul, a właściwie jego jęzory, bo lodowiec siedział w chmurach.
Dojeżdżając do Skaftafell jedzie się przez wielki Skejdarsandur, przez który płynie cały system rzek glacjalnych.
Najdłuższy most ma ponad 1 km i jeden pas ruchu, z mijankami co jakieś 300m. Oszczędni Irlandczycy odbudowali ten most w taki sposób
po wielkiej powodzi z roku 1963 wywołanej erupcją wulkanu pod lodowcem Vatnajokul.
Wybuch miał miejsce pod koniec września i był
bardzo widowiskowy. Przy pięknej pogodzie wysoki na 10 km słup dymu na środku lodowca filmowano z oceanu i z samolotów. Erupcja była krótka,
ale wylało się ze szczeliny wulkanu bardzo dużo lawy i roztopiło gigantyczną ilość lodu, a woda spłynęła do wielkiej kaldery Grimsvotn
pod lodowcem, w której jest cały czas podlodowe jezioro, podnosząc jego poziom o ponad 40m.
Zgromadziło się tam ponad 3000 miliardów m3 wody.
Irlandczycy już wiedzieli, że ta woda wypłynie z pod lodowca na południe. Nie było tylko wiadomo jak to się stanie.
Zamknięta została droga na tym sandarze, a nawet rozkopano ją w kilku miejscach, żeby woda miała którędy przepłynąć,
licząc na ocalenie mostów. I rzeczywiście 5 listopada czapa lodowca uniosła się pod napierającą od spodu wodą i całe
jezioro Grimsvotn opróżniło się w ciągu kilku godzin. Maksymalny przepływ wyniósł 45 000 m3/sek, a woda niosła bloki
lodu wielkości 3 piętrowej kamienicy. Oczywiście mosty zostały zupełnie zniszczone, jak również droga i linia energetyczna
dostarczająca prąd do wschodnich fiordów. Film pokazujący cały ten kataklizm można obejrzeć w parku Skaftafell.
Do Skaftafell dojechaliśmy przed 9 wieczór, w ostatniej chwili aby zapisać się na następny dzień na 4 godzinną wycieczkę na lodowiec.
Park Skaftafell jest ulubionym miejscem Islandczyków, bo jedno z ramion górskich odchodzące od masywu Vatnajokula jest w dolnej części
porośnięte lasem.
Jest tam gigantyczny kemping i ładne trasy wycieczkowe po tym lesistym zboczu, z widokami na lodowiec
i najwyższy szczyt Islandii Hvannadalshnukr -2119m ( nie było widoków - chmury) i na sandary poniżej.
Atrakcją tych wycieczek jest wodospad Sfartifoss (Czarny Wodospad) w dziurze okolonej słupami bazaltowymi.
Kolejny dzień spędziliśmy więc w Skaftafell, rano robiąc pętelkę po leśnych duktach, a po południu wybraliśmy się z Icelandic Moutain Guides
na czterogodzinną wycieczkę po języku lodowca Vatnajokul. Wycieczka nie jest tania - było to 6300 ISK, czyli ok. 200 zł,
ale warto wydać te pieniądze, bo nie tylko widoki, ale samo chodzenie po lodowcu w rakach, przeskakiwanie szczelin, ukształtowanie terenu,
to niezapomniane wrażenia. Wieczorem jeszcze wyskoczyliśmy na sandar i zapuściliśmy się słabo widoczna drogą do moreny,
z której był niezły widok na jęzor lodowca w mgłach.
Dzień 4 Skaftafell - Seydisfjordur
Prognoza pogody jaką przeczytaliśmy w budynku Parku była optymistyczna - wyż.
Rzeczywiście ranek był bezwietrzny, choć pochmurny, ale pełni optymizmu pojechaliśmy dalej na zachód do pierwszej atrakcji tego dnia
- lodowej laguny Jolulsarlon.
Jest to laguna oddzielona od morza wąskim przesmykiem, do której dociera jeden z jęzorów lodowca Vatnajolul.
I pływają po niej góry lodowe. Pogoda zaczęła się poprawiać, zatrzymaliśmy się na chwilę przy znacznie mniejszej lagunce, w słońcu,
ale jak dojechaliśmy do tej właściwej, to chmury ześlizgnęły się z lodowca do powierzchni ziemi. Widać było tylko najbliższe brzegu bryły lodu.
Włóczyliśmy się tam ze dwie godziny, ale w zgniłym wyżu, bez odrobiny wiatru szansa na poprawę była żadna.
Pojechaliśmy więc dalej,
ale po kilkuset metrach był zjazd na plażę i postanowiliśmy tam zajrzeć, o mało co nie zakopując naszego Opla w piachu.
Plażą doszliśmy z powrotem do rzeczki łączącej lagunę z morzem, oglądając bryły lodu wyniesione na brzeg.
Kiedy wyjechaliśmy na drogę okazało się że laguna jest w słońcu! Pędem więc z powrotem i tym razem przez godzinę była niezła pogoda.
No ale ja ruszyliśmy dalej na północ, znowu się zaciągnęło.
W przewodniku znaleźliśmy, że kilkadziesiąt kilometrów dalej jest stroma droga,
którą można dojechać do ośrodka z którego robi się wycieczki skuterami śnieżnymi po czapie lodowca. Skutery słabo nas interesowały,
ale pomyśleliśmy, że może uda się nam wyjechać powyżej tych cholernych chmur. Droga była dość dobrze utrzymana, ale strasznie stroma.
Nasz Opel jak dochodził do zużycia 40l/100km to przełączał wyświetlanie na litry/godz. Piłowaliśmy tak ze 40 minut w gęstej mgle,
już wątpiąc w sensowność naszego pomysłu, ale jakieś 100 m poniżej końca drogi chmury zaczęły się rozstępować, a na górze była plaża.
Niestety nie mogliśmy tam zostać do zachodu słońca, co pewnie byłoby niezłym widokiem, bo przed nami było jeszcze ze 200 km do Seydisfjordur,
gdzie mieliśmy nocować.
Niestety, jak zjechaliśmy na dół, było tak samo jak wcześniej. Jechaliśmy więc wzdłuż tych, ponoć przepięknych,
fiordów wschodnich, niewiele widząc. No niezupełnie, widzieliśmy piękne islandzkie konie na zielonych pastwiskach.
Żeby dojechać do Seydisfjordur najpierw trzeba wjechać w głąb wyspy i zjechać do rzeki-fjordu Lagarfljot
koło miasta Egilstadir,
a następnie przejechać przez wysokie góry - 900m i zjechać na poziom morza.
Te góry ponoć są piękne, my ledwo widzieliśmy biały pas wytyczający krawędź jezdni.
Seydisfjordur jest miejscowością znaną przyjezdnym z tego, że tu właśnie dobijają promy płynące na wyspę z Europy,
a Islandczykom z tego że jest to miasto islandzkiej bohemy - coś tak jak nasz Kazimierz nad Wisłą. Miasteczko jest pięknie położone,
bardzo zielone, na kempingu trawa jak na najlepszym boisku piłkarskim. Domki jak to na Islandii kolorowe, przeważnie obite blachą falistą,
czysto, cichutko, bezludnie. Ze zboczy gór spadają wodospady wśród zielonej trawy i niebieskiego łubinu. Sielanka.
Dzień 5 Seydisfjordur - Kverkfjoll
Rano obudził nas Islandczyk, który zbierał opłaty za kemping ( na kempingu oprócz nas była jeszcze jedna para z namiotem)
i od niego dowiedziałem się, że pogoda ma się poprawić za dwa dni. Była to mało optymistyczna wiadomość,
zwłaszcza że tego dnia mieliśmy w planach wjechać głęboko w Inlands, czyli pustynie leżące na północ od lodowca Vatnajokul.
Rano zrobiliśmy wycieczkę po miasteczku i ruszyliśmy w drogę. Przejazd przez góry niewiele się różnił od poprzedniego dnia, tyle że było jaśniej.
Po drodze mieliśmy w planie wodospad Hengifoss - trzeci co do wysokości na Islandii -110 m. Koło wodospadu pogoda się ciut poprawiła.
Do wodospadu trzeba podejść od parkingu ok. 40 minut w górę. Wodospad robi wrażenie - huk jak startującego samolotu.
Wąwóz w którym płynie rzeczka też jest bardzo ciekawy. Ciekawostką są też uwarstwienia widoczne na skale z której spada wodospad
- czarne pasy przedzielone czerwonymi cienkimi paskami. Wyglądają jak skały osadowe, a na Islandii są przecież tylko skały wulkaniczne.
Te czarne pasy to warstwy lawy, a czerwone to materia organiczna, która narosła przez okresy pomiędzy erupcjami
i została wypalona jak cegła kolejnym wylewem lawy.
Jakoś tak nam zeszło z tym Hengifosem, że jak ruszaliśmy dalej to była godzina 16. Droga szła ostro w górę i szybko wjechaliśmy we mgłę.
Zrobiło się nieciekawie. Przed nami było 150 km bezdroży i jakieś rzeki do przejechania, a tu taki kit.
Jechaliśmy jednak nie bezdrożami ale nowo wybudowaną asfaltową drogą. Zaczęliśmy podejrzewać, że może mieć ona coś wspólnego z systemem zapór
i elektrownia na rzece glacjalnej, o którym czytaliśmy w przewodniku. W pewnym momencie zaczęło się robić bardzo jasno
i w ciągu 5 minut wyjechaliśmy z gęstej mgły na pełne słońce. Przed nami otworzył się Interior. Widać było czapę Vatanjokula,
najpiękniejszy wulkan Islandii Herdubreid (wygrał plebiscyt wśród Islandczyków), górę Snafell ( Śnieżka),
a przede wszystkim gigantyczny bezkres przestrzeni przed nami. Jechaliśmy tym asfaltem co chwila się zatrzymując,
żeby robić zdjęcia, no i w pewnym momencie zobaczyliśmy szlaban i jakiegoś robotnika przykręcającego barierki drogowe.
Za chwilę było jasne, że dojechaliśmy do zapory. Ale gdzie elektrownia, słupy wysokiego napięcia?
Robotnik biegłym angielskim powiedział nam jak mamy skręcić we właściwą drogę, aby dojechać do Kverkfjoll,
pokazał gdzie jest punkt widokowy na zaporę i wręczył ulotkę o tej inwestycji. Oprócz zapory nie będzie tam żadnych budynków.
Woda 40km tunelem o średnicy 6m, drążonym tak jak metro popłynie do elektrowni zlokalizowanej nad Lagarfljot, czyli na dole,
skąd przyjechaliśmy, w zaludnionym i zabudowanym obszarze.
I powiedział, że pogoda to się zrobiła 3 godziny temu. Wjechaliśmy w prawdziwy interior - czyli drogę gruntową.
Pierwsze przeprawy przez rzeczki były atrakcyjne, ale w końcu dojechaliśmy do takiej, ze nie dość że woda była za kolana,
to jeszcze trzeba było przejechać ją łukiem, a prąd był całkiem niezły. Gdyby nie widoczne zabudowania po drugiej stronie,
to chyba byśmy się wycofali. Ale Antara spisała się super, szła przez wodę jak czołg, z zanurzeniem do połowy drzwi.
Potem jeszcze jakiś most i o 21 byliśmy tylko 99 km od celu.
Rozpoczęły się księżycowe widoki, pola lawy, pola pumeksu, coraz piękniejsze światło i Herdubreid na tle zachodu.
Jechaliśmy jak urzeczeni, zatrzymując się co chwila. W Kverkjoll byliśmy o pierwszej.
Dzień 6 Kverkfioll - Herdubreidarlindir
Ja przespałem się ze 3 godziny i wywlokłem ( za późno) z namiotu, żeby złapać trochę porannego słońca w obiektyw.
Jadąc do Kverkfioll byliśmy pewni, że rozbijemy namiot na jakimś żużlu wulkanicznym - a tu niespodzianka - grządki trawy.
Rano wybraliśmy się na wycieczkę na szczyt górujący nad kempingiem. Jest to około dwugodzinna wycieczka z rewelacyjnymi widokami na
czapę lodowca, roztaczające sie wokół szaro-czerwone pustynie ze sterczącymi wulkanami Askja i Herdubreid. Potem poszliśmy do lodowej jaskini.
Jaskinia jest wymyta pod lodem przez gorącą wodę wypływającą z obszaru geotermicznego jakieś 500m powyżej, spod szczytu Kverkfjoll.
Jaskinia jest wielka, ale są ostrzeżenia, żeby do niej nie wchodzić. Wypływająca woda ma koło 40C.
Koło południa ruszyliśmy w stronę Askji.est to gigantyczna kaldera wulkaniczna ( kilka kilometrów średnicy),
J
której połowa zapadła się w czasie ostatniej erupcji w 1875r i powstało jezioro o głębokości 220m ( najgłębsze w Islandii).
Jechaliśmy znowu przez najrozmaitsze typy i kolory pustyni skalistej i jak zwykle późnym popołudniem byliśmy u celu.
Do jeziora idzie się od parkingu około 2 km przez pola śnieżne. Poza bajkowymi widokami dodatkową atrakcją jest mały krater Viti
z możliwością wykąpania się w ciepłej wodzie. Trochę trzeba uważać, bo miejscami z dna to na prawdę wrzątek bulga.
Askja i kąpiele w Viti zajęły nam tyle czasu, że znowu zrobiła się 20.
Postanowiliśmy zmienić nasze plany i zamiast dojechać do jeziora Myvatn,
zatrzymaliśmy się pod Herdubreidem na kempingu w zielonej oazie wśród pól lawy o łatwej do zapamiętania nazwie Herdubreidarlindir.
Jest to przeurocze miejsce, którego piękno doceniliśmy w pełni następnego ranka, gdy znowu słońce pokazało się na bezchmurnym niebie.
Był to jedyny kemping, na którym naprawdę dokuczyły nam islandzkie meszki. Nie gryzą, ale próbują wszędzie wejść.
Mieliśmy odpowiednie siatki na głowę, ale jedzenie w siatce jest mało komfortowe. Właściwie nie wiadomo o co tym muchom chodzi.
Najbardziej uaktywnia je ruch. Bo jak zastygnąć w bezruchu i wytrzymać ich pierwszy atak, po chwili tracą zainteresowanie człowiekiem.
Meszki były na szczęście tylko wieczorem.
Dzień 7 Herdubreidarlindir - Myvatn - Park Narodowy Jokulsagljufur
Kolejny dzień słońca. Jedziemy przez skaliste pustynie na północ.
Trochę nam już spowszedniały, ale są mniej ciekawe jak te poprzednie.
Zatrzymujemy się jednak co jakiś czas, żeby zrobić kolejne zdjęcie Herdubrejdowi. Ten wulkan ma w sobie magnetyczną moc.
W końcu dojeżdżamy do asfaltu - obwodnicy i w trochę już trawiastym pejzażu jedziemy na zachód.
Przed Myvatn przejeżdża się znowu przez pęknięcie między Europą i Ameryką. Erupcje wulkanów i wylewy lawy stworzyły w tym obszarze kolorowe góry.
Najpierw jest obszar geotermalny Hverir z syczącymi jak żelazka ujściami pary, potem pęknięta na pół góra - najlepszy dowód,
że Europa i Ameryka oddalają się od siebie i w końcu jezioro Myvatn z mnóstwem wysp, zatoczek i cypelków.
Myvatn to po Islandzku Jezioro Muszek, więc po Herdubreidzie szykujemy się na ich wściekły atak. Ale chyba jest dla nich za gorąco,
bo nie ma ich wcale. Po zakupach w sklepie i obiedzie na ławce ruszamy na wycieczkę.
Jest strasznie gorąco - 20C.
Nad Myvan jest co oglądać, a dwie najbliższe nam atrakcje to stożek wulkaniczny Hverfell z czarnego popiołu i pole lawy Dimmuborgir.
Z wulkanu są przepiękne widoki na jezioro i na kolorowe góry, ale zaczyna strasznie wiać, a za jeziorem pojawia się jakby pas mgły.
Ale idziemy dalej do pola lawy. Powstało ono w wyniku jakichś skomplikowanych erupcji, ale efektem są kilkudziesięciometrowe
konstrukcje z lawy, jaskinie i jeszcze wszystko poprzerastane brzózkami. Coś jak Góry Stołowe, ale z lawy.
Opuszczamy Dimmuborgir jako ostatni turyści. Pogoda jest jeszcze ładna, ale wieje i robi się zimno.
A przed nami 6 km do samochodu i to szosą, bo innej możliwości nie ma.
Nikt jakoś nie chce się zatrzymać
( no ale tych samochodów to za dużo nie jechało) i w Reykljahid koło samochodu jesteśmy znowu koło 22.
Zjeżdżamy na camping nad jezioro, ale jest taki wiatr i to prosto od brzegu, że decydujemy się przejechać jeszcze 30 km
do Parku Jokulsagljufur, gdzie i tak mieliśmy następnego dnia jechać. Pierwsze 10 km po asfalcie poszło migiem,
ale kolejne 20 to wąska i kamienista droga gruntowa, w dodatku zaciąga się i zaczyna mżyć deszcz.
Termometr w samochodzie pokazuje 4C. Zaczynamy żałować, że nie zostaliśmy nad Myvatn. W końcu koło 1 docieramy na kemping.
Dobrze, że nie ma wiatru.
Dzień 8 Park Narodowy Jokulsagljufur - obszar Krafla - Myvatn
Budzi mnie miła Islandka, ale w celu żeby pobrać opłatę za kemping. Nie pada, choć są chmury.
Widzimy, że jesteśmy w głębokiej dolinie poprzetykanej jakimiś obłymi górami.
Te góry to bazaltowe trzony wulkanów.
Miękkie popioły wulkaniczne zostały wypłukane prawdopodobnie przez wielkie powodzie wulkaniczno-glacjane - Jokullhalupy,
takie jak ten w Skaftafell i możemy oglądać wnętrza wulkanów od zewnątrz. W parku jest kilka tras, wybieramy taka na 4-5 godzin.
Bazaltowe trole są niesamowite. W końcu dochodzimy do czerwonych gór z widokiem na płaskowyż, w którym wycięty jest kanion Jokulsy.
Z kempingu ruszamy dalej na północ do miejscowości Asbyrgi, gdzie znajduje się ślepy kanion, w którym nie płynie żadna rzeka i
nie wiadomo w zasadzie jak on powstał. Miejsce bardzo romantyczne, laski jarzębinowe, mnóstwo zieleni, naturalny stawek z kaczkami
u czoła kanionu. Islandczycy kochają to miejsce.
Wracamy tą samą drogą na południe. Po drodze wieka kaskada trzech wodospadów Hafragifoss, Detifoss i Selfoss.
Najwyższy z nich, Detifoss to tylko 44m, ale przepływ to 190 m3/sec. Słup wodnej mgły i tęcza ( bo znowu mamy pogodę)
widoczne są z odległości ponad kilometra. Wodospady zajęły nam ze dwie godziny i wyruszamy dalej około 21.
Po drodze przed Muvatn jest jeszcze obszar Krafla. Jest to obszar geotermalny, intensywnie wykorzystywany do produkcji energii elektrycznej,
Góry pokryte rurociągami wyglądają surrealistycznie. Oprócz elektrowni jest tam niewielki obszar geotermalny do zwiedzania z bulgotami,
sadzawkami itp. i młode pole lawy powstałe w czasie erupcji w 1984 r. Pole jest ciągle gorące, wydobywają się z niego kłęby pary
i ... prowadzi przez nie ścieżka turystyczna. Nie mogliśmy lepiej trafić. Godzina na tym polu od 22 do 23 ( zachód słońca)
to były nasze najlepsze wulkaniczne widoki na Islandii. ( no może drugie, najlepszy jest Herdubreid).
Nad Myvatn byliśmy o 12 i jeszcze zdążyliśmy skarmić pół naszego zapasu chleba popisującym się mewom..
Dzień 9 Myvatn - Akureyri - trasa Kjolur do Hveravelir
Znowu pogodny ranek. Zwijamy się szybko, bo przed nami długa trasa.
Co prawda głównie asfaltem,
ale zakończona przejazdem do środka wyspy słynną trasą Kjolur. Mamy jeszcze do zwiedzena sporo na południowym brzegu Myvatn.
Jest tam półwysep Horiklasar, ni to park, ni to las z fantastycznymi widokami na Myvatn i ciekawymi formami skalnymi na brzegu.
Dalej koło Skutustadir jest największe skupienie pseudokraterów ( coś jak lej po bombie, powstały na skutek wybuchu przegrzanej
pary wodnej w szczelinach skalnych), ale to miejsce jakoś za bardzo skomercjalizowane. Żegnamy Myvatn i ruszamy na zachód.
Droga prowadzi przez rozległe zielone pastwiska.
Po drodze jeszcze jest wodospad Godafoss, niezbyt wysoki, ale sławny jako
symboliczne miejsce przyjęcia chrześcijaństwa, bo tu któryś z pierwszych biskupów Islandii wrzucił do wodospadu posągi bóstw pogańskich.
Dojeżdżamy do Akureyri, największego miasta na północy Islandii i drugiego co do wielkości w kraju - całe 18 tys mieszkańców.
Miasteczko i port leża nad głębokim fiordem, małe domki, centrum to dwie ulice, ale jest imponująca księgarnia, w której spędzamy ponad godzinę.
Jadąc dalej na zachód można jechać obwodnicą, albo lokalnymi drogami, objeżdżając najbardziej górzysty
( nie licząc tego co jest pod lodowcem Vatanjokul) kawałek Islandii - Półwysep Troli. Niestety nie mamy na to czasu, jedziemy więc skrótem,
tylko zahaczając o strome, alpejskiego typu góry pokrywające cały półwysep. W miejscowości Borstararhlid skręcamy na południe, na trasę Kjolur.
Jest to stara, historyczna droga łącząca południe i północ wyspy, biegnąca przez skaliste pustynie Inlandu i przechodząca między dwoma
dużymi lodowcami Hofsjokul i Langjokul.
Trasa jest ciągle drogą gruntową, ale na największych rzekach wybudowano mosty i w zasadzie można
ją przejechać zwykłym samochodem, zachowując trochę uwagi. Niestety jak skręciliśmy na południe pogoda popsuła się zdecydowanie,
chmury zeszły bardzo nisko, tak że z wielkich lodowców widać było jedynie wypływające jęzory. Na drodze jest kilka wielkich,
naturalnych jezior i w ładną pogodę widoki pewnie są ciekawe. Pustynia, w porównaniu z tym co widzieliśmy w rejonie Askji,
jest mało ciekawa, nie ma pól lawy, tylko wielkie żwirowe pofalowane przestrzenie.
Do campingu w Hveravelir dojechaliśmy nawet nie za późno i mieliśmy nadzieję wykąpać się w sadzawce z ciepłą wodą, ale zaczęło padać.
Dzień 10 Hveravelir - Gulfoss - Geysir - Pingvelir -Reykjavik
Ostatni dzień naszej samochodowej trasy nie zapowiadał się dobrze, zaczęło padać ledwo zwinęliśmy namioty.
I znowu z kąpieli nici. Na dodatek zrobiło się zimno - poniżej 10C. Toczyliśmy się na południe w deszczu,
podziwiając po drodze ekstremalnych rowerzystów, którzy po tym żwirze, w pelerynach, podążali na północ.
Gulfoss to najczęściej odwiedzany wodospad Islandii, jedna z atrakcji zw. Golden Ring - czyli jednodniowej wycieczki autokarowej z Reykjaviku.
Mimo deszczu były tam tłumy ludzi, dopiero wtedy dotarło do nas że to sobota. Parking, wielki bar,
sklep z pamiątkami - perfekcyjnie zorganizowane. Kolejny punkt to Geysir, czyli miejsce gdzie śpi nieczynny aktualnie, największy gejzer Islandii.
Na szczęście tuz obok jest pracowity Stokkur, który co 3 minuty strzela słupem wody. Woda była wszędzie, bo lało wtedy już nieźle.
Ostatni obowiązkowy punkt Golden Ring to Pingvellir, przepiękna dolina w zapadlisku tektonicznym, zamknięta od południa jeziorem,
a od północy łańcuchem wulkanów. Jest to miejsce gdzie zbierał się pierwszy w Europie parlament - Alping.
Znajduje się to rezydencja prezydenta Islandii, bardzo skromnie zresztą wyglądająca.
W budynku dydaktycznym parku można obejrzeć bardzo ciekawe filmy o dolinie i jeziorze Pingvallvatn.
Gdyby to był nasz ostatni dzień na Islandii, to bylibyśmy srodze rozczarowani pogodą, która zabrała nam 90% widoków.
Ala przed nami był jeszcze 6 dniowy treking, więc bez wielkiego żalu jechaliśmy do Reykjaviku.
Samochód zostawiliśmy na parkingu koło dworca autobusowego, wrzucając kluczyki do skrzynki w drzwiach już nieczynnego
(jak zwykle była 21) przedstawicielstwa Budgetu. Pogoda wieczorem poprawiła się i spacer po mieście był całkiem udany.
Kemping w Reykyjaviku jest gigantyczny, ale dobrze zorganizowany i z miłą obsługą, z która można wszystko załatwić.
Treking Landmannalaugar - Phorsmork - Skogar (6 dni))
Jest to ponad 80 kilometrowa trasa w górach na zachód od lodowca Vatanjokul.
Zaczyna się w Rezerwacie Fjjallabak
i jego pierwsza część prowadzi do doliny rzek glacjalnych Porsmork. Do Landmannalaugar dostać się mozna autobusem z Reykiaviku, lub samochodem
terenowym. Trasa jest bardzo popularna, Islandczycy nazywają ją Laugavegur (głowna ulica spacerowa w Reykiaviku) Druga, mniej uczęszczana część,
prowadzi z Porsmork przez przełęcz między lodowcami Myrdalsjokul i Eyjafjalljokul do Skogar na południowym wybrzeżu wyspy.
Oczywiście można trasę przejść w drugą stronę. W wielu przewodnikach to przejście określane jest jako najpiękniejszy treking Europy
i nie ma w tym żadnej przesady.
Rozmaitość krajobrazu na tak w sumie krótkim odcinku jest niezwykła. Kolorowe riolitowe góry, czarne połacie lawy i żwiru, wąwozy zasypane śniegiem,
języki lodowców schodzące na płaskie równiny,
kolorowe łaki i brzozowe lasy Porsmork, rzeki glacjalne, które trzeba pokonywać w bród i na koniec 30 wodospadów na 10 km zejsciu do Skogar.
Cała trasę można w zasadzie zrobić w 3 dni,
ale żeby mieć czas tego wszystkiego posmakować, 6 dni wydaje się być optymalne. Poza tym w ciągu 6 dni jest szansa na jakieś dni z pogodą.
Trasa rozpoczyna się na wysokości ok. 600m w Landmannalaugar, w ciągu pierwszego dnia wchodzi się na 1000, potem kolejne 3 schodzi się na 200m do Porsmork,
Czwarty dzień to wejście na 1000m (przełęcz Fimmvorduhals) i ostatni - zejście do poziomu morza.
Aby wyświetlić dokładną mapę, kliknij w odpowiedni obszar mapki obok.
Dzień 1 i 2 . Landmannalaugar - Hrafntinnusker - Alftavatn. ( 12 km + 12 km)
Po zdeponowaniu bagaży na kempingu w Reykjaviku wyruszyliśmy z dworca autobusowego w kierunku Landmannalaugar.
W autobusie były wszystkie miejsca zajęte, w większości przez młodych ludzi, którzy mówili dziwnym językiem i wyglądali na klasę z liceum.
Potem okazało się że to wycieczka z klubu naukowego geologów z uniwersytetu w Antwerpii.
Było ich ze 30 osób i jak się później
okazało szli przez 4 dni tą samą trasą co my. Trasa autobusu prowadzi bezdrożami czarnej pustyni z Heklą i liczyliśmy,
że może w końcu ją zobaczymy.
Niestety na postoju pod Heklą tylko na zdjęciu na tablicy informacyjnej można było ją obejrzeć.
Chmury były bardzo nisko, ale nie padało.
Landmannalaugar to ładne miejsce, choć strasznie cywilizowane.
Jest tu sporo różnych jednodniowych tras i mnóstwo ludzi i samochodów. Tu też jest gorąca sadzawka do kąpieli i tu też się nie wykąpaliśmy,
bo zaczęło mżyć. Kolorowe riolitowe góry - największa atrakcja rejonu, były bardzo zamglone.
Ruszyliśmy przez pola lawy do góry i jeszcze jakieś pół godziny dało się wyciągać aparat z plecaka.
Widać było, że jest to potencjalnie przepiękne miejsce, no ale nie jak siedzi na nim chmura.
Jak wyszliśmy wyżej, wiatr się bardzo wzmógł i zaczęło mocniej padać. Miejscami był to deszcz poziomy.
I tak szliśmy ponad 3 godziny, na szczęście trasa była dobrze oznakowana. Kurtki nam nie puściły,
ale spodnie owszem i w butach chlupała woda. Raz nawet zatrzymaliśmy się żeby ją wylać.
Dotarliśmy do schroniska Hoskuldsskali i okazało się że w środku jest taka masa ludzi, że prawie nie daje się wejść.
Ale dziewczyna opiekująca się schroniskiem była bardzo energiczna i szybko nasze łóżka zostały opróżnione,
a mokre ciuchy powieszone wysoko pod dachem. Tłok był, bo wpuściła do schroniska tych geologów, którzy co prawda szli z namiotami,
ale ulitowała się nad nimi i dała trochę się osuszyć i ogrzać. Do rana wyschło nam wszystko z wyjątkiem butów.
Rano nasza gospodyni rozpuściła wieści, że tylko to na górze jest tak paskudnie, a niżej to niezła pogoda.
Chciała pewnie, abyśmy jak najszybciej się wynieśli.
Trasa drugiego dnia prowadzi przez szereg wąwozów zasypanych śniegiem, góry mniej kolorowe, ale też ładne,
jest szeroki potok do przeskoczenia ( bo w taką pogodę nikt nie myśli o zdjęciu butów).
I piękny widok na jezioro Alftavatn na ostatnich kilometrach. Nad jeziorem jest kolejne schronisko, a właściwie cały kompleks.
Byliśmy o dziwo prawie pierwsi, więc tym razem wyścigów do łóżek nie było. Geolodzy jak przyszli,
to oczywiście wmeldowali się do naszej kuchni, ale gospodyni schroniska wyrzuciła ich.
Pogoda była nienajgorsza, polewało na zmianę ze słoneczkiem z pod chmur i góry, a szczególnie trójkątna piramida za jeziorem,
wyglądały co chwila inaczej. Ponieważ było trochę czasu to poznaliśmy ludzi z którymi już drugi dzień byliśmy w górach.
Towarzystwo bylo bardzo międzynarodowe:
Amerykanie, Francuz i jego kolega Anglik w kowbojskim kapeluszu i para Isladczyków, kończących studia medyczne w Kopenhadze,
którzy przyjechali w te deszczowe góry spędzić miesiąc miodowy.
W pewnym momencie przyszła inna Islandka niosąc litrową butelkę Sobieskiego. Roześmiana opowiedziała,
że przed schroniskiem siedzi grupka Polaków, którzy idą dalej w góry, a że jeszcze cztery takie flaszki mają,
to jedną jej podarowali, żeby tyle nie nieść. Ale że Islandczycy nie wylewają za kołnierz, jak mają okazję,
to nie byliśmy zanadto skrępowani, że wcześniej już powiedzieliśmy że jesteśmy Polakami.
Dzień 3 i 4 Alftavatn - Botnar - Phorsmork. ( 15 km + 15 km)
Rano obudziło nas słońce. Fatum złej pogody za nami. Pierwsza część trasy prowadzi przez zielone góry.
Jest nawet spora rzeka do przejścia. Woda ma pewnie koło 4C, więc po wyjściu z wody nie czuje się zimna, bo nie czuje się nic.
Druga część trasy prowadzi przez rozległe skaliste, szaro-czarne pustynie u podnóża lodowca Myrdalsjokul, z widokiem na jego liczne, wypełzające
w doliny jęzory. W końcu wychodzimy ba grań góry Botnar i przed nami rozległy widok aż po Porsmork.
Schronisko Botnar położone jest na niewielkim wypłaszczeniu zbocza w otoczeniu pięknych zielonych dolinek, w których stało już kilka namiotów.
Jest tak ciepło, że po zjedzeniu obiadu wychodzimy ze schroniska, żeby najpierw pogapić się z tarasu na gospodarstwa namiotowe w zielonej dolince,
a potem jescze sobie po górach pochodzić.
Atrakcją okolicy jest kanion rzeki Markarlfjot, do którego, a właściwie po jego krawędzi, prowadzi dobrze oznaczony szlak.
Jest to dwugodzinna wycieczka, którą koniecznie trzeba zrobić po zjedzeniu obiadu. Zachód słońca maluje lodowce na różowo i oglądamy
to widowisko prawie do północy.
Z Botnar wyruszamy nazajutrz w dół do Porsmork przy bezchmurnym niebie.
Początkowa część trasy jest bardzo ładna, przechodzi się wąwozy i piękne zielone dolinki.
Druga część jest trochę monotonna, pustynią coraz bardziej się wypłaszczająca, którą urozmaicają kwitnące szczawie.
Monotonia kończy się na rzece Pronga. Jest to rzeka lodowcowa, sądząc po kolorze wody i po południu niesie jej sporo.
Na szczęście wypatrujemy miejsce, w którym przeprawia się jakaś grupa z przewodnikiem.
Ale i tak w tym najlepszym miejscu woda jest porywająca w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Po osuszeniu nóg i zrobieniu kilkuset metrów znajdujemy się z w zupełnie innej krainie.
Przed chwilą była jałowa pustynia, a teraz bujny brzozowy las, wysokie trawy, kolorowe kwiaty.
To Porsmork, czyli Las Thora, magiczne dla Islandczyków miejsce, do którego dotrzeć można tylko przez góry,
albo samochodem terenowym i to nie byle jakim, pokonując kilka szerokich i głębokich brodów.
Przechodzimy przez zielone wzgórze oddzielające nas od kolejnej, tym razem na prawdę wielkiej rzeki lodowcowej - Krosy i jesteśmy w schronisku.
Jest tu duży kemping, a nawet sklep. W czasie wieczornego spaceru na rzekę obserwujemy małego oswojonego liska polarnego,
który mieszka pod domkiem gospodarzy kempingu. Lis polarny to największy ssak dziko żyjący na Islandii.
Dzień 5 - 6 Porsmork - Fimmvorduhals - Skogar. (10 km + 10 km)
Większość ludzi kończy treking w Porsmork, skąd można wrócić do Reykjaviku autobusem.
Przed nami były jeszcze dwa dni - przejście przez leżącą na wysokości 1000m przełęcz między dwoma lodowcami Myrdalsjokul i Eyjafjallajokul.
Pogoda rano bez jednej chmurki. Żeby iść dalej trzeba najpierw pokonać rzekę Krosa.
Jest co prawda most, ale trzeba do niego iść w dół rzeki kilometr, a nasza droga prowadzi w górę.
Robię więc rano rekonesans i znajduję miejsce, gdzie rzeka rozdwaja się na dwie odnogi i próbnie je pokonuję.
Nogi mam jak kołki po przejściu tam i z powrotem, ale widzę, że się da. Idziemy więc moim śladem wszyscy.
Ale w ciągu ponad godziny od mojego przejścia rzeka odrobinę przybrała i z dużymi emocjami ledwo udaje się nam ją przejść.
Nieobytym z rwącymi wodami odradzam ten pomysł. Na pewno jest to niewykonalne po południu, kiedy rzeka lodowcowa niesie dwa razy tyle wody.
Droga na przełącz Fimmvorduhals jest bardzo malownicza i w dolnej część bardzo stroma.
Najpierw przechodzimy przez lasy Porsmorku, potem ostro wdrapujemy się po stromych trawiastych zboczach,
potem jest płaskowyż wyglądający niesamowicie z góry, kojarzący ni się z Nazca w Andach, potem strome podejście po pomarańczowych,
przypominających asfalt płytach i rozpoczynają się śniegi pod przełęczą.. Jeszcze mały czarny wulkanik, żeby nie zapomnieć gdzie jesteśmy,
jezioro pod lodowcem i już widać schronisko . Schronisko nie jest położone przy samej trasie, lecz prawie kilometr w stronę
lodowca Eyjafjallajokul. Jeży w dość abstrakcyjnym miejscu, bo nie ma tam wody, wygwizd straszny,
co widać na deskach schroniska wyrzeźbionych przez zimowe zamiecie. Ale widoki są stamtąd nieprzeciętne.
Na północ widać Porsmork i góry przez które szliśmy z Landmannalaugar, na wschód i zachód lodowce, a na północ ocean.
Schronisko było wybudowane przez Islandczyka, miłośnika wypraw górskich, który gdzieś w tej okolicy ledwo przeżył lenią zamieć.
Potem popadło w ruinę i zostało odbudowane w pierwotnym kształcie przez członków towarzystwa turystycznego Utivist kilkanaście lat temu.
Schronisko to w zasadzie jedno pomieszczenie plus mały składzik i toaleta. I nie prowadzi do niego żadna droga.
Tylko w zimie można dojechać skuterem śnieżnym. Po obiedzie wybraliśmy się na spacer w stronę lodowca Eyjafjallajokul.
W międzyczasie przyleciał śmigłowiec, który nie brał udziału w żadnej akcji ratunkowej,
tylko rozwoził po schroniskach ulotki informujące turystów jak się zachowywać w razie erupcji wulkanu.
I znowu o 11 był piękny zachód słońca.
Ostatni dzień trekingu i od rana pełna lampa.
Było tak ciepło, że ja i Monika wybraliśmy się na dół bez kurtek, które zostały na wieszakach w schronisku.
Niestety zorientowaliśmy się dopiero po godzinie zejścia i było za późno, aby wrócić, bo o 14 mieliśmy autobus do Reykjaviku,
a następnego dnia samolot do Warszawy. Trochę nam to popsuło humory na tej pięknej trasie. Pięknej, bo prowadzi wzdłuż rzeki Skoga,
wypływającej z pod przełęczy, na której w jej krótkim12 km biegu, jest ponad 30 wodospadów. Ostatni z nich to majestatyczny Skogafoss,
spadający szeroką kurtyną z 60 metrów. Powrót autobusem do Reykjaviku był jakiś smutny, mimo pięknej pogody.
Może dlatego, że autobus miał przyciemniane szyby.
Reykjavik i powrót
Stolica Islandii to miasto 130 tysięczne, a razem z przylegającymi miejscowościami w rejonie mieszka 170 tys. ludzi.
Miasto ma więc bardzo ludzką skale i można je w pół dnia zwiedzić piechotą. Centrum to niewysokie, 3-5 piętrowe kamienice,
główna ulica Langavegur przypomina mi najbardziej zakopiańskie Krupówki. Nie ma tłumów, wszędzie jeżdżą samochody,
ale kulturalnie i powolutku. Nie ma w Reykjaviku City, a jedyne wysokie budynki to hotele i też nie są zgrupowane w jednym rejonie.
Z miasta na lotnisko międzynarodowe w Keflaviku jest ponad 50 km, ale jest dogodna komunikacja autobusowa z kampingu.
Terminal w Keflaviku nie jest gigantyczny, ale nowoczesny i bardzo przyjaźnie dla ludzi zaprojektowany.
Wyjeżdżaliśmy i wylatywaliśmy przy zupełnie bezchmurnym niebie więc jeszcze z powietrza oglądaliśmy znane z ziemi widoki
- szczeliny na półwyspie Reykjanes, ptasie klify w Dyhorleay, było nawet widać całą rzekę Skogę,
wzdłuż której prowadził nasz ostatni etap trekingu.
Ogólne wrażenia i spostrzeżenia.
Jadąc na Islandię naoglądaliśmy się zdjęć przeróżnych, więc wiedzieliśmy czego się spodziewać,
ale rzeczywistość była wielokrotnie bardziej zdumiewająca i zachwycająca, niż nasze wyobrażenia.
Krajobrazy są bajkowe i trzeba naprawdę dużo czasu, żeby wszystko co ma ta wyspa do pokazania obejrzeć.
Dysponując ograniczonym czasem lepiej odpuścić część planów i oglądać wszystko pomalutku.. I tak zrobiliśmy.
Na Islandii jest się stuprocentowym turystą, w tym sensie, że w zasadzie zwiedza się przeznaczone dla turystów miejsca.
Islandia jest tak rzadko zaludniona, że poza miastami nie ma żadnych szans na kontakt z tamtejszymi ludźmi.
Nie ma też w zasadzie zabytków. Na Islandię jedzie się oglądać krajobraz, etnograficzno - zabytkowe klimatów raczej się tam nie doświadczy.
Ale te krajobrazy są takie inne, ktoś kto kocha otwartą przestrzeń będzie zachwycony. Infrastruktura turystyczna jest bez zarzutu.
Żadnych wodotrysków, ale przy każdej atrakcji dostępnej z drogi jest bezpłatny parking z bezpłatnymi, czystymi toaletami.
Jak człowiek pomyśli o wyrzuceniu śmiecia, natychmiast znajduje kosz. Poza pojedynczymi petami (papierosowymi)
chyba nie widziałem tam ani jednego śmiecia na ziemi, nawet w najbardziej zatłoczonych miejscach. Kampingi są skromnie urządzone,
ale jest na nich wszystko co potrzeba, czyste łazienki, kuchnie do gotowania i miła obsługa. Ze schronisk górskich, gdzie nie ma dojazdu,
turyści sami zabierają swoje śmieci. I wszyscy sprzątają po sobie w schroniskowych kuchniach. Dobrze że zostało
na tej wyspie jeszcze wiele miejsc do obejrzenia, bo chętnie wszyscy byśmy tam jeszcze wrócili.
|
|
|