Buddyjskie ścieżki - Spiti i Kinnaur, wrzesień 2007
Jakoś tak na jesieni 2006 roku dostałem od kolegi płytę z filmem
Himalaya francuskiego reżysera Erica Valli. W jednej z pierwszych
scen tego filmu widzimy wioskę z kamiennymi domami, których
płaskie dachy okolone są murkiem z wysuszonych gałęzi, nad nimi
powiewają buddyjskie flagi modlitewne, w dali białe szczyty, wokół
suche, żółto-brązowe poszarpane góry , a na pierwszym
planie falują łany złotego jęczmienia. Obraz ten zrobił na mnie
wyjątkowe wrażenie. Postanowiłem, że muszę to zobaczyć na własne
oczy. Tak zrodził się pomysł wyjazdu w Himalaje. Po spędzeniu wielu
godzin w Internecie wiedziałem gdzie można podobne klimaty spotkać.
Na pograniczu indyjskich stanów Himachal Pradesh i Kaszmir
leżą stare buddyjskie księstwa: Spiti
i Kinnaur. Znalazłem dość ciekawą ofertę jednego z klubów
podróży, a przewodnik Andrzej Mazurkiewicz był gwarancją
zobaczenia na prawdę najciekawszych miejsc. Oprócz rejonu
równie ważny był termin – wrzesień, jęczmienie musiały
być dojrzałe.
^ Mapka wyprawy
Dzień pierwszy: Delhi
I tak oto w gorącą noc wrześniową 2007 wysiadaliśmy z samolotu
w Delhi.
Pierwszy raz byłem w Indiach, więc śpiące na ulicy krowy i
ludzie w wąskich uliczkach dzielnicy Pahar Ganj, gdzie znajdował się
nasz hotel o dumnej nazwie "Down Town", robiły wrażenie. Po
nocy w dusznym pokoiku z malutkim okienkiem i na szczęście
działającym wentylatorem, wyruszyliśmy na krótką, wycieczkę po
Delhi. Większość czasu spędziliśmy w pięknej świątyni sikhijskiej, a
ponieważ była to niedziela, oglądanie przekolorowego tłumu, jaki
wypełniał wszystkie jej zakamarki, było prawdziwą ucztą dla oka. W
ulewnym deszczu biegliśmy do hotelu, aby się spakować i zdążyć na
odjeżdżający wczesnym popołudniem sleeper bus, który miał nas
zawieść w Himalaje.
Dzień drugi: Manali
Odległość z Delhi do Manali to ponad 500 km.
Dzięki genialnemu wynalazkowi jakim jest sleeper bus, czyli autobus z
dwupoziomowymi, nie za szerokimi, dwuosobowymi kojami, prawie 8
godzinna podróż niespecjalnie nas zmęczyła. Wylądowaliśmy w
Manali dość późno, jakoś koło południa i po zakwaterowaniu w
hotelu wyruszyliśmy do starej jego części, aby przed zmierzchem
jeszcze coś zobaczyć.
Manali jest sporym górskim kurortem. Nie
wiem dlaczego, ale przypomina mi ono nasza Zakopane. W sezonie, czyli
na wiosnę, jest podobno do granic możliwości zapchany hinduskimi
wczasowiczami. We wrześniu było pusto i spokojnie. Niestety monsun
jeszcze dawał o sobie znać i kolejne trzy godziny oglądaliśmy ulewę z
pod przykrytej foliowym dachem knajpki. Z przewodnika wiem, że jest
tam wiele ciekawych miejsc do obejrzenia. Nam, oprócz starych, wiejskich domów, krytych wielkimi
dachówkami z łupka, udało się zobaczyć przed zmrokiem
hinduistyczną świątynię Hadimba Devi, zbudowaną nad naturalna grotą i
otoczoną gigantycznymi cedrami.
Dzień trzeci: Dolina Spiti - Kaza
Ale Manali to był tylko przystanek, naszym celem była dolina
Spiti. Wyruszyliśmy z naszego hoteliku następnego dnia jeszcze po
ciemku. Autobus odjeżdżał o szóstej, a jeszcze trzeba było zapakować nasze
12 plecaków na dach i jakoś zamocować, aby dojechały razem z
nami. Jechaliśmy jakiś czas doliną Kullu, po czym autobus zaczął się
wspinać ku przełęczy Rothang. Tym razem nie jechaliśmy już żadnym
luksusowym autobusem, ale zwykłym, miejscowym Himachal Road
Transport, dość nawet zaludnionym miejscowymi ludźmi.
Te autobusy to
jest dla mnie cud techniki. Prawie nie mają zawieszania, w każdym
razie nie czuć, żeby miały, wszystko w nich się trzęsie na dziurawych
górskich drogach, ale dzielnie przemierzają najwyższe drogowe
przełęcze Himalajów i nic się w nich nie odkręca, ani nie
psuje.
Droga z Manali do doliny Spiti jest niezwykle malownicza.
Najpierw pnie się serpentynami po stromych zboczach, ku przełęczy
Rothang (3975m), następnie podąża wzdłuż rzeki Chandra, w zupełnie
pozbawionej roślinności dolinie, wypełnionej wielkimi, wypolerowanymi
przez wodę granitowymi blokami.
W końcu docieramy do przełęczy Kanzum La (4551m), na której
powiewają buddyjskie flagi modlitewne, umocowane między wielkimi,
kolorowymi chortenami. Tu juz czuć zapach Tybetu. Przed nami otwiera
sie dolina Spiti.
Zjeżdżamy w dół, góry zmieniają
charakter, znikają granity a pojawiają sie różnokolorowe,
bardzo zwietrzałe skały osadowe. W dali majaczą zabudowania pierwszej
wioski w Spiti - Losar. A ja ciągle się zastanawiam, czy te
jęczmienie to jeszcze są, czy już je skosili.
Dojeżdżamy do wsi i widzę na własne oczy: pólka złotego
jęczmienia na pierwszym planie, za nimi białe domki z płaskimi
dachami i murkiem z gałęzi na dachach suszą się jakieś rośliny, za
domami płynie szeroko rozlana, niebieska rzeka, a za rzeką wielkie
poszarpane, żółto-czerwono-brązowe góry. Jestem
szczęśliwy.
Dolina Spiti osłonięta jest od południa szerokim
pasmem sześciotysięczników, opady monsunowe docierają więc tu
z rzadka. Nawet zimą spada niewiele śniegu. Otaczające ją od
południa góry i płaskowyż po północnej stronie,
zbudowane są ze skał osadowych. Dolina Spiti jest uważana za światowy
rezerwat skał osadowych, gdzie geolog znajdzie każdy rodzaj
interesującej go skały. Spiti zamieszkują ludzie o tybetańskim typie
urody, wyznający Buddyzm.
Jadąc w dół doliny, do jej
głównego miasta - Kazy oglądamy więc w promieniach
popołudniowego słońca przepiękne kolorowe formacje skalne, wioski z
flagami modlitewnymi i klasztory zawieszone na wysokich skałach.
Chciałoby się co chwilę wysiąść, żeby złapać obiektywem aparatu ten
krajobraz. Niestety autobus trzęsie się niemiłosiernie na wąskiej,
niby asfaltowej drodze i robienie zdjęć przez okno to ryzyko rozbicia
głowy, albo obiektywu. Kaza położona jest w połowie długości
doliny i jest wyśmienitym miejscem wypadowym. Jest tu kilka
hotelików, dwa biura podróży, całkiem pokaźnej długości
ulica handlowa, stacja benzynowa i kilka restauracji. I sporo
turystów. Później, wędrując po Spiti, stwierdzamy, że
skupione jest tu całe handlowe, turystyczne, rozrywkowe życie doliny.
Wchodząc z plecakiem na drugie piętro hoteliku od razu odczuwam
całkowity brak aklimatyzacji. A to tylko 3600 m n.p.m.
Dzień czwarty: Spiti - Tabo, Dhankar
Po średnio przespanej nocy ruszamy w dół doliny do
klasztoru Tabo. Podróżujemy dżipami, więc mimo ciasnoty (6
osób plus kierowca) komfort zwiedzania i robienia zdjęć dużo
większy.
Mijamy zawieszony wysoko nad doliną klasztor i wieś Dankhar,
potem ćwiczymy przeprawę linowym mostkiem zawieszonym nad rzeką i w
końcu docieramy do Tabo. Jest to spora wieś, w której
centralnej części, na zupełnie płaskiej powierzchni, znajduje się
tysiącletni klasztor, zbudowany z glinianych cegieł, na planie
mandali.
W obrębie murów jest kilka świątyń, po których
oprowadza nas miejscowy lama, wielkie gliniane chorteny i murki z
kamieniami modlitewnymi. Wnętrza świątyń zdobione są malowidłami
wykonanymi w zamierzchłych wiekach farbami mineralnymi,
przedstawiającymi życie Buddy i Bodhissatvów i sceny z
funkcjonowania Jedwabnego Szlaku, którego jedna z odnóg
przebiegała niedaleką doliną Satledżu.
W kompleksie klasztorów
Tabo jest również duży, współczesny klasztor,
zamieszkały przez sporą grupę mnichów. Tabo zostało wybrane
przez Dalaj Lamę na miejsce jego wiecznego spoczynku. I być może
jednym z powodów tego wyboru jest fakt, że dolina Spiti, jak
również sąsiedni Kinnaur to jeden z obszarów Himalajów
, gdzie ciągłość religii buddyjskiej jest największa, sięga czasów
Padmasambhavy. W czasie wojen religijnych w Tybecie w 9 wieku, tu
właśnie, jak i w sąsiednim Lahulu i Ladaku chronili sie pro-Buddyjscy
intelektualiści tybetańscy.
Z Tabo ruszamy z powrotem w górę
doliny, ale tym razem dżipy wspinają sie na jej północne
zbocze i wkrótce dojeżdżamy do wsi Dhankar.
Jest to jedna z najpiękniej położonych wiosek w Spiti, na zboczach
naturalnego amfiteatru. Nad wioską góruje stary zamek,
opuszczony i zupełnie niedostępny i stary klasztor. Na drugim krańcu
amfiteatru znajduje się współczesny klasztor, zamieszkały
przez około 150 lamów. W tym klasztorze zatrzymujemy się na
nocleg. Wieczorny spacer do starego klasztoru to prawdziwy spektakl
kolorów i światłocieni, czarnych chmur i ostrego
pomarańczowego słońca.
Dhankar góruje nad połączeniem dwu
dolin - Spiti i odchodzącej na południe doliny rzeki Pin. Widok z dachu
starej gompy na te dwie doliny i rzeki niosące wodę o różnych
kolorach był jednym z najpiękniejszych jakie podziwiałem na tej
wyprawie.
Dzień piąty: Spiti - Dhankar, Lhalun
Dhankar leży na wysokości 3890 m i w ramach aklimatyzacji wspinamy
się przed południem na płaskowyż, żeby przekroczyć wreszcie 4000.
Dochodzimy do małego jeziorka, prawie wyschniętego o tej porze roku i
patrzymy z góry, prawie jak z samolotu na leżący w dole Dankar
i doliny rzek Spiti i Pin. W drodze powrotnej trochę pada i
szorstkie, twarde gliny zmieniają się nagle w pionowe ślizgawki.
Po południu wyruszamy do Lhalun, wioski leżącej w bocznej dolinie rzeki
Lingti.
I znowu widoki zboczy doliny w świetle popołudniowego słońca
są niezwykłe. Lhalun jest pięknie położona. Na najniższych tarasach
nad rzeką pola skoszonego już jęczmienia, którego snopki
ułożone są w równoboczne trójkąty, wyżej białe domki
wsi, z boku wzgórze z trzema chortenami, powyżej gompa, a nad
wszystkim majestatyczne białe góry.
Niezwykły był spacer wieczorny przez wieś, wśród ciągnących do
domów stad kóz i osłów niosących snopy
jęczmienia z pól do zagród.
Doszliśmy do gompy, która
choć z wierzchu nie prezentuje się zbyt pięknie, w środku zaskakuje
bogactwem niezwykle kolorowych rzeźb, płaskorzeźb i fresków.
Gompa w Lalunh jest równie stara jak monastyr Tabo, opiekuje
sie nią od wielu lat ten sam Lama, z którym nasz przewodnik
Andrzej zna sie od dawna.
Pewnie dzięki temu zaproszeni zostajemy na herbatę do nowego domu
Lamy. W Lhalun nocujemy w czymś co można nazwać agroturystyką.
Właściciele domu oddali 2 pokoje i kuchnię do naszej dyspozycji, a
sami przenieśli sie do sąsiadów. Ale ponieważ zamówiliśmy
nocleg z wyżywieniem, uczestniczymy w przygotowaniu kolacji, a ci
którym wypadło spać w kuchni, również śniadania.
Dzień szósty: Spiti - treking z Lhalun do Demul
Wstajemy jeszcze o ciemku, bo przed nami pierwszy dzień trekingu
przez płaskowyż Spiti. Nasze osły przybywają z opóźnieniem, więc wyruszamy, gdy
dolina jest już w pełnym słońcu.
Osły rzecz jasna są po to, aby nieść
nasze plecaki. Gdyby nie one chyba niewielu z nas dało rade dojść do
wsi Demul, która była celem w pierwszym dniu. Lhalun to 3700m,
a Demul 4400. Niby tylko 700 m różnicy, ale droga pnie się
stromym wąwozem i stężenie powietrza w powietrzu jest zdecydowanie za
małe. Trzy dni to jeszcze żadna aklimatyzacja. Po wyjściu z wąwozu
otwiera się przed nami szeroki taras pól uprawnych Demulu,
wyglądających jak czarnoziem. Jest to zwietrzały łupek, który
jest chyba niezłą i ciepłą glebą, po pola są tu już nie tylko
skoszone, ale również częściowo zaorane.
Ze wsi słychać śpiewy i okazuje sie, że trwają w najlepsze omłoty.
Trze osły i dwa konie poganiane przez śpiewającego mężczyznę, chodzą
wokół wbitego w ziemię pala, a pod ich kopyta kobiety
dokładają kolejne snopy jęczmienia. Pieśń ma przywoływać wiatr
potrzebny do odsiewania plew ze zboża. I znowu nocujemy w
agroturystyce, tym razem w trzech różnych domach.
Dzień siódmy: Płaskowyż Spiti - treking z Demul do Komik
Rano rozpoczynamy dalszą wędrówkę przez płaskowyż. Mimo że droga
wznosi się łagodnie, to idziemy w górę jak żółwie, a
osły oglądamy daleko przed nami. Wchodzimy w końcu na przełęcz
Lapachai - 4717m z pięknymi widokami i kierujemy się, już po równym,
a nawet momentami trochę w dół, ku wsi Komik.
o drodze mijamy stada pasących sie jaków. Już nie muszę
nadmieniać, że Komik jest pięknie położony - tam są same pięknie
położone wsie. W Komiku jest duży klasztor, jeden z najwyżej
zbudowanych w Himalajach - 4580m.
Dla wielu z nas ta pozornie płaska
wycieczka - weszliśmy tylko 350m na przełęcz, była najgorszym dniem.
Mieliśmy schodzić dalej w dół do Langzy, ale na wieść o tym,
że za godzinę będzie autobus większość tak osłabła, że Andrzej
zdecydował odprawić osły i zjechaliśmy 200m w dół tym
himalajskim niezniszczalnym pojazdem.
W Langzie czekały na nas dżipy,
żeby zjechać z powrotem do Kazy. Gdybym miał raz jeszcze powtarzać tą
trasę, to za nic nie dałbym sie namówić na autobus. Langza to
jest drugie po, a może i przed Dankharem, miejsce do fotografowania.
Domki stoją na tarasowo opadających zboczach, z rzecz jasna, polami
jęczmienia na planie pierwszym i dużą, dominującą gompą powyżej
wszystkich zabudowań. A nad wszystkim góruje biały, prawie
idealny trójkąt sześciotysięcznika Cho-Cho Kang Nilda.
Krajobrazowy majstersztyk.
Dzień ósmy: Spiti - Kye i Kiber
Trzy dni aklimatyzacji na większych wysokościach zrobiły
jednak swoje i w Kazie wejście na drugie piętro hotelu z plecakiem
nie powoduje już żadnych emocji.
Kolacja w knajpie po trzech dniach
jedzenia dalu, czyli ryżu z soczewicą i przyprawami jest luksusem.
Odkrywamy też jeden z niewielu indyjskich alkoholi, nadających się do
spożycia – rum.
Rano, wyspani i w doskonałych humorach ruszamy
w górę doliny Spiti.
Pierwszym etapem jest klasztor Kye, położony na czubku stromego
wzgórza wyrastającego w miejscu rozszerzenia doliny. Jest to
duży klasztor, którego zarówno nowe jak i stare,
zabytkowe świątynie są wykorzystywane przez liczną społeczność
mnichów.
Jest niedziela w klasztorze panuje duży ruch, są
nawet młode mniszki z jakiegoś żeńskiego klasztoru, pewnie z wizytą.
Trafiamy na porę luchu, oglądamy kuchnię klasztorną i podglądamy
lamów mruczących mantry po zakończeniu posiłku.
Z Kye wjeżdżamy w boczną dolinę, która szybko zamienia sie w
głęboki wąwóz, wzdłuż którego docieramy do wsi Kiber (
4200m). Jest to dość ruchliwe turystycznie miejsce z hotelem, w
którym oprócz nas jest jeszcze 4 turystów. Po
południu wyruszamy powłóczyć się po okolicy i zajrzeć w głąb
przepastnego wąwozu, którego pionowe ściany maja w tym miejscu
ponad 200 m wysokości.
Wracając do wsi obserwujemy życie miejscowych
- kobiety zbierające snopki jęczmienia z pól i wiążące je w
większe bele, które są transportowane na grzbietach osłów,
albo ludzi, do wsi i karawanę osłów wyłaniająca sie z wąwozu,
dzieci zaganiające kozy i kobiety prowadzące krowy. A wszystko w
miękkim, ciepłym świetle zachodzącego słońca.
Dzień dziewiąty: Płaskowyż Spiti - pięciotysięcznik
Ale celem przyjazdu do Kiberu były nie tylko widoki, ale przede
wszystkim zdobycie pięciotysięcznika. W naszym zasięgu były dwa.
Zobaczyliśmy je wkrótce następnego dnia po wyjściu ze wsi. No
nie robiły specjalnego wrażenia. Niższy przypominał trochę Połoninę
Wetlińska, a wyższy Smerek. Wystartowaliśmy z 4200m , niższy miał mieć około 5100, więc tylko 900
m przewyższenia na cały dzień. Do 4700 było całkiem nie źle, ale
potem z każdą stówką wyżej wydawało się, że powietrza jest dwa
razy mniej. Na przełęczy 4900 zdecydowaliśmy, że tylko ten niższy
wchodzi w rachubę. Na wierzchołku GPS pokazał 5129 m. Usypaliśmy mały
kopczyk z kamieni i wydrapaliśmy na jednym z nich symbol naszej
wędrówki tego dnia – ślimaka..
Dzień dziesiąty: Niespodziewanie długi dzień w Kazie
Jeszcze tego samego popołudnia mieliśmy zjechać do Kazy, ale
zamówione dżipy spóźniły się bardzo, wylądowaliśmy tam
w nocy, pokoje w zamówionym hoteliku ktoś już okupował, więc
musieliśmy wrócić się kilka kilometrów do dużego
ośrodka wypoczynkowego nieopodal Kazy.
Dolina Spiti jest w niektórych
miejscach dość szeroka i ten ośrodek wybudowano na takim właśnie
tarasie doliny. Miejsce jest przedziwne. Budynki, kilka drzew,
wszystko otoczone betonowym murem, a wokół pustynia. A podobno
w sezonie, czyli na wiosnę, cieszy się to miejsce dużym wzięciem. We
wrześniu nie było nikogo, oprócz nas.
Efektem wieczornych
perturbacji, dużej ilości rumu i możliwości kupienia piwa w
restauracji, było to ze dotarliśmy do Kazy następnego ranka trochę
późno, w chwilę po tym jak wyłączyli prąd.
Prąd w Spiti jest w ogóle rzadkością, a w nocy prawie nie
występuje. Prąd był nam potrzebny do zatankowania karnistów
benzyną do kuchenek, bo tego dnia opuszczaliśmy Spiti i ruszaliśmy na
czterodniowy treking z doliny Pin do Kinauru.
W Kazie jest jedyna w
Spiti stacja benzynowa. Ponieważ większość samochodów jeździ
na ropę, stacja ma ręczną pompę do ropy, ale do benzyny nie. Był
dzień, więc wydawało się, że to jakaś chwilowa przerwa, ale ta chwila
przeciągnęła się prawie do wieczora. Właściciel agencji turystycznej,
z którą współpracuje Andrzej próbował nam coś
załatwić, ale tam wszystko chodzi albo na ropę, albo na naftę. I tak
spędziliśmy cały dzień w Kazie, włócząc sie po sklepach i
oglądając miejscowy folklor.
A było co oglądać, bo był to jakiś dzień mocno handlowy, zjechało
mnóstwo ludzi z okolicznych wsi i dla fotografów nie
był to dzień stracony. Zapadał zmrok, gdy pojawił się prąd, i
mogliśmy ruszyć w dół doliny Spiti, a następnie w górę
doliny Pin, do leżącej na końcu drogi wsi Mud. W świetle reflektorów
widzieliśmy niezwykle strome zbocza, przebywaliśmy jakimiś objazdami
osuwiska skalne, chyba jednak straciliśmy sporo widoków przez
ten prąd.
Dzień jedenasty: Dolina rzeki Pin - treking Mud - biwak I
Wieś Mud jest ostatnią wsią w dolinie Pin i stąd zaczyna się
czterodniowy treking przez przełęcz Bapa (4900m) ze Spiti do Kinauru.
W Mud jest hotelik w typie agroturystyki, Tara Guest House, którego
właściciel organizuje takie trekingi. Po przyjeździe wieczorem trudno
było ocenić to Mud, ale rankiem okazało się kolejna perełką
krajobrazu.
Wyruszyliśmy dość wcześnie w górę doliny, osły z naszymi
plecakami miały nas dogonić w porze lunchu. Idziemy niby w
towarzystwie - razem z naszymi osłami wyruszyły osły pary
izraelskiej, młodych ludzi, ale jakoś dziwnie nie szukających
kontaktu z nami. Dolina Pin jest parkiem narodowym i w pełni
zasługuje na to wyróżnienie.
Wędrując w górę doliny
widzimy coraz to nowe krajobrazy – kolorowe góry,
spływające z lodowców wartkie potoki, szpiczaste szczyty,lodowce.
Powyżej Mud dolina jest zupełnie bezludna, a jej ogrom trochę
przytłacza. Pod wieczór docieramy na biwak na wysokości 4100m
i rozbijamy namioty. Za jakiś czas widzimy poruszenie w obozie
Izraelitów – z góry zeszli jacyś ludzie, jak sie
okazało też Żydzi, którzy rano wyruszyli z biwaku ku przełęczy
Bapa. Jedna z dziewczyn zdradzała ponoć objawy choroby wysokościowej
i zdecydowali się zawrócić. Brak aklimatyzacji – za
szybko chcieli tą przełęcz zdobyć. Noc była wyjątkowo ciepła, jak na
tą wysokość.
Dzień dwunasty: Treking przez przełęcz Bapa
Rankiem ruszamy na najdłuższy etap trekingu. Musimy wejść na
przełęcz Bapa, czyli ok 800 m, a potem zejść na biwak Pushitarang ( 4100m), już po
stronie Kinnaurskiej . Długo wędrujemy pustynną doliną potoku, który
spływa z lodowców, schodzących ze szczytów wokół
Bapy. Krajobraz jest księżycowy, tylko kamienie i najwyżej pojedyncze roślinki, które w skalnych zakamarkach
próbują jakoś egzystować. Woda w potoku szybko przybiera i kiedy koło południa docieramy do lodowca, jest
to już ostatni moment, kiedy jeszcze daje się znaleźć miejce, w którym można go przeskoczyć.
Dolna cześć języka lodowca pokryta jest grubą warstwą rumoszu skalnego i czasem trudno
określić, czy idziemy po morenie bocznej, czy mamy pod sobą metry lodu. Przed samą przełęczą lodowiec robi się stromszy,
nie ma juz kamieni i po twardym lodzie wchodzimy na przełęcz. Wreszcie przydały się raczki, które do tej pory bezużytecznie
obciążały nasz bagaż. Jesteśmy juz dobrze zaaklimatyzowani. Wejście na 4900 nie sprawia juz żadnych problemów
Na przełęczy Bapa żegnamy Spiti i piękną pogodę, jaką nam ta dolina zaoferowała.
W dół schodzimy w chmurach, a potem w padającym coraz mocniej deszczu. Nasi
przewodnicy osłów z Mud sami zaproponowali Andrzejowi, że
zabiorą spory namiot z przeznaczeniem na naszą kuchnię.
Na tym biwaku
bardzo się nam przydaje, bo pada przez całą noc.
Rankiem jednak
przeciera się, wychodzi słońce i widzimy wokół siebie zupełnie
inny świat. Zielone, mimo września, pastwiska, pełno spływających z
gór strumyczków, ostre granie granitowych gór i
lodowce schodzące z przełęczy. Jesteśmy już po południowej stronie
Himalajów, gdzie opady monsunowe docierają regularnie.
Dzień trzynasty: Treking z biwaku pod przełęczą do biwaku Muling
Kolejny dzień to wędrówka szerokimi, zielonymi dolinami,
przeprawy przez potoki, czarne góry, białe lodowce gdzieś tam
pod niebem.
W połowie dnia docieramy do uskoku doliny. Całkiem juz spora rzaka, w którą przeobraził się nasz potok,
przepada gdzieś nagle pod granitowymi blokami i po takim skalnym moście przeprawiamy się na drugą stronę doliny.
Krajobraz zmienia się zupełnie. Pojawiają się lasy i stada
owiec, wypasanych tu na dużąą skalę. Doganiamy takie stadko, wędrujące w dół doliny i ponad godzinę idziemy
razem z owieczkami.
W końcu docieramy do pięknie
położonego nad rzeką biwaku Muling (3700m). Etap nie był trudny, ale długi.
Szliśmy w dół cały dzień, a jeszcze ciągle
widzimy lodowce schodzące z przełęczy pomiędzy szpiczastymi wierzchołkami.
Muling to jedyne miejsce na trekingu, gdzie
mozna było rozpalić ognisko, bo było drzewo. Co prawda trzeba było się trochę za nim nachodzić,
bo pasterze kinnaurscy
też palą ogniska.
Wieczorem oczywiście zaczęło padać, ale widząc naszą determinację pozostania przy ognisku,
złośliwe demony
himalajskie w końcu odpuściły. Siedzieliśmy długo, przypominając sobie wszystkie, znane choć odrobinę,
piosenki turystyczne.
Nasi przewodnicy osłów przyłączyli się i poznaliśmy kilka miejscowych przebojów.
A Izraelici siedzieli w namiocie. Dziwni ludzie.
Dzień czternasty: Treking z biwaku Muling do wsi Kafnu i przejazd do Recon Peo
Po rozdaniu resztek naszych trekingowych zapasów naszym
przewodnikom i ich osłom, ruszamy w dół. Ostatni dzień trekingu, czujemy, że
coś powoli zaczyna się kończyć. Dolina rzeki Wagner jest
przepiękna. Taka Kościeliska, tylko w wydaniu XXL. Tu już lasy są
potężne, wegetacja bujna, dolina schodzi ostro w dół, a rzeka
pędzi jak oszalała. Po południu dochodzimy do wsi Kaphnu. Niestety,
tym razem osły były za wolne i spóźniamy się na jedyny
autobus, jaki miał nas stamtąd wywieźć. Kaphnu robi przygnębiające
wrażenie. Jest porażająco brzydkie i niechlujne w porównaniu z
wioskami ze Spiti, Zupełnie inny typ budownictwa, drewniane domy,
strome dachy kryte wielkimi dachówkami z łupka.
Ale wszędzie
jakieś niedorobione przybudówki z tandetnej cegły, krzywo
pozbijanych desek i blachy falistej.
Poznajemy tu nowy zawód - młotkowych, czyli producentów tłucznia. W
Spiti, jak ktoś potrzebuje tłucznia na budowę, to jedzie do
najbliższego piarżyska i nabiera sobie łopatą. Tu w Kinnaurze góry są
granitowe i nie wietrzeją tak łatwo. W wielu miejscach siedzą więc
grupy ludzi, czasem cale rodziny, które pracowicie tłuką
młotkami te granitowe kamienie. W końcu Andrzej załatwia transport i
zjeżdżamy w dół doliny, aż do rzeki Satledż – głównej
rzeki Kinnauru. Schodziliśmy z przełęczy Bapa dwa i pół dnia i
zdumiewa ile jeszcze musieliśmy zjechać samochodem, żeby osiągnąć dno
doliny. Widać tu potęgę Himalajów. Późną nocą docieramy
do hotelu w Recong Peo.
Dzień pietnasty: Wycieczka zboczami doliny Satledżu do Kalpy
Recong Peo to główne miasto Kinnauru, ludne, ruchliwe, na
uliczkach wałęsają się psy, krowy, osły. Jesteśmy znowu w Indiach.
Recon Peo leży na zboczach doliny Satledżu, jak zresztą większość
miejscowości. Dno doliny jest raczej pustynne i dzikie, trudno
dostępne. Po angielskim śniadaniu w restauracji ruszamy w górę,
przez jabłkowe sady i cedrowe lasy do starej stolicy Kinnauru –
Kalpy.
Sady jabłoniowe w dolinach himalajskich to nie są jakieś ogródki przydomowe,
ale całe plantacje. Jabłonie sprowadził tu jakiś Amerykanin, na początku XX wieku, do
przydomowaego ogrodu, gdzieś w okolicach Shimli. Warunki klimatyczne okazały się dla nich
świetne i ich uprawą zainteresowali się miejscowi.
Dziś jest to gałąż przemysłu z sortowniami owoców,
magazynami, specjalnymi opakowaniami. Jabłka w kartonowych pudłach z napisem Himachal Apples
eksportowane są na cały świat.
Kalpa to stara stolica Kinnauru. Bardzo klimatyczna wioska z ciasną zabudową i piękną świątynią
hinduistyczną. Ale specjalnością Kalpy jest widok na masyw świętej góry Kinnaur Kailsah.
Z tarasu restauracji Blue Lagoon oglądamy zachód słońca za tą świętą górą,
tak jak było obiecane w programie wyprawy.
Dzień szesnasty: Przejazd do doliny Baspy i zwiedzanie Sangli
Z Recong Peo przejeżdżamy dżipami do doliny Baspy, do sporej
miejscowości Sangla. Dolina rzeki Baspy, dopływu Satledżu, wcina się bardzo głęboko pomiędzy
masyw Kinnaur Kailash i pasmo sześciotysięczników na południu. Są to granitowe góry,
porośnięte w dolnej części bujnymi lasami.
Obecne centrum Sangli jest zabudowane dość
paskudnie i niechlujnie, ale stara Sangla, położona na zboczu
wzgórza, jest warta tej wizyty. Nad wsią góruje wysoki,
drewniany fort, jakich wiele można spotkać w Kinnaurze, a przy
głównym placu wioski stoją obok siebie świątynia hinduistyczna
i buddyjska gompa.
Religie te koegzystują w dolinie Satledżu harmonijnie.
Dzień siedemnasty: Deszczowa wycieczka w dolinie Baspy
Kolejny dzień
miał być całodzienną wyprawą w dolinę Baspy. Niestety pogoda załamała
się zupełnie. Tylko pięć osób zdecydowało się na deszczową
wyprawę. Pojechaliśmy autobusem w górę doliny do wsi Rakcham i
ruszyliśmy dziką ścieżką w dół, po drugiej stronie Baspy. Ci
co poszli, nie żałowali. Najpierw szliśmy przez poletka skoszonej
gryki, potem przez jakieś nadrzeczne bagniska, przez urwiska
nadrzeczne, gęste lasy, a wszystko w atmosferze unoszących się oparów
i chmur zakrywających i odkrywających góry po drugiej stronie
Baspy.
Deszczu nawet bardzo nie zauważaliśmy, zwłaszcza, że czujnie
zabraliśmy ze sobą rum. W centrum Sangli jest świetna knajpka tybetańska z
wyśmienitymi pierożkami Momo i w niej spedziliśmy, już w pełnym
składzie, resztę deszczowego dnia.
Dzień osiemnasty: Pożegnanie w Sarahanie
Tego dnia czakał nas długi przejazd autobusowy do Sarahanu. Wstaliśmy jakoś po nocy
i wlaściwie bez śniadania poczołgaliśmy sie na przystanek autobusowy. Deszcz jeszcze padał.
Wydawało
się, że z takiej małej Sangli to autobus odjedzie w miarę pusty.
Niestety, cała klasa skautów 10-11 lat wpadła do autobusu,
zanim zdążyliśmy podnieść z ziemi nasze plecaki i w efekcie niektórzy
przestali te 3 godziny jazdy. No ale po trekingach himalajskich nie
było to wielkim wyzwaniem.
Sarahan to miejsce pielgrzymkowe do hinduistycznej świątyni bogini
Bhimakali.
Świątynia, a właściwie cały kompleks klasztorny jest przepiękany,
zwłaszcza od strony architektury tej budowli. Jak to zwykle w miejscach
pielgrzymkowych, główna uliczka handlowa miasteczka to w
zasadzie sklep z dewocjonaliami. Po popołudniowym zwiedzaniu świątyni i miasteczka
rozleźliśmy się w różne strony. Część z nas poszła
asfaltową dróżką w górę, ponad miasteczko i to był
strzał w dziesiątkę. Po zajrzeniu do podejrzanie bogatej jaskini
jednego z miejscowych Sadu, doszliśmy do punktu widokowego. Na
wysuniętej w stronę doliny grzędzie stała altana, wokół niej
kolisty placyk i roztaczał się stamtąd szeroki widok na Himalaje. A
potem odbył sie pożegnalny zachód słońca.
Dzień dziewiętnasty: Shimla, letnia stolica Imperium
Wyjeżdżając z Sarahanu żegnaliśmy Himalaje. Jechaliśmy co prawda
jeszcze kilka godzin przez góry, w kierunku Shimli, ale w
himalajskiej skali można to było uznać za pogórze.
Shimla to niegdysiejsza letnia stolica kolonialnych Indii. Anglicy
chowali sie tu na lato przed monsunem i upałami w Delhi. Z dawnej
świetności pozostało dużo, dziwnie wygladających w tej górskiej
krainie, wielkich rządowych gmachów i układ urbanistyczny z
główną ulicą handlową The Mall biegnącą grzbietem wzgórza,
na którym zbudowana jest Shimla.
Schodząc w dół z Mallu w ciągu pół godziny możemy
poznać całą hinduska drabinę społeczną – od bogatych willi w
okolicy Grand Hotelu, przez zatłoczone kolorowym tłumem handlowe
ulice, aż do slumsów skleconych z kiepskiej cegły i blachy, z
dachami pełnymi śmieci u podnóża. Koniecznie należy odwiedzić
świątynię boga z twarzą małpy -Hanumana na wzgórzu Jakhoo
powyżej Shimli. W otaczających ją lasach żyje mnóstwo małp,
rezusów, które szczególnie upodobały sobie skwer
przed świątynią.
Z Shimli wyjeżdżamy wąskotorówką wybudowaną przez Anglików
w pierwszych latach 20 wieku, łączącą Shimlę z Kalką, skąd jest już
normalne połączenie kolejowe z Delhi. Linia ta ma długość 96 km na
jej trasie są 103 tunele i 24 widukty. Podróż trwa pięć godzin
i w bardziej luksusowych wagonach serwowany jest obiad. Niestety
ruszyliśmy późnym popołudniem i niewiele z widoków było
naszym udziałem.
Dzień dwudziesty: Delhi, żegnamy Indie
Do Delhi przyjechaliśmy z Kalki nocnym pociągiem, z miejscami leżącymi.
Niezwykła egzotyka, ale trochę się dało zdrzemnąć.
Ostatni dzień wyprawy to znowu bieg po Dehli, zobaczyliśmy wielki
meczet Dżami Masdźid , Czerwony Fort i powłoczyliśmy się w labiryncie
Starego Delhi.
Jeszcze zakupy ma Main Bazar i trzeba jechać na lotnisko. Szkoda
wracać, mimo że na każdego czekają jakieś polskie sprawy. Wyprawa
była bardzo udana, obrazy pustynnego Spiti i zielonego Kinnauru,
ciągle mam przed oczami.
Nasz przewodnik Andrzej powiedział kiedyś, że do Indii trudno miec obojętny stosunek.
Ci, którzy tu przyjeżdżaja po raz pierwszy, po kilku dniach dzielą się na dwie grupy:
tych, którzy nigdy więcej tu nie przyjadą i tych co chcieliby jak najszybciej wrócić.
Ja mam nadzieję wrócić choć jeszcze jeden raz.
|
|
|